Dlaczego fotografia?
Tak, pamiętam, kiedy to się zaczęło. Miałam dziesięć lat, świat elektroniki był mi prawie nieznany, a technologia zbyt obca i odległa, żeby się jej nie bać.
Akurat siedziałam na kanapie, zawzięcie patrząc w dywan, jak to robią niezbuntowane jeszcze przecież dziesięciolatki, siedziałam, patrząc, jakby to była jednocześnie najciekawsza i najnudniejsza rzecz pod słońcem, patrząc bez sensu, pomysłu i ładu… kiedy usłyszałam pstryknięcie.
Chcesz spróbować, zapytał, wyciągając do mnie dłoń z aparatem. Nie chciałam. Po co? Kolejny rozpraszacz, technologiczne ustrojstwo, którego nie będę w stanie obsłużyć. Bo to potrafi być przytłaczające. I do tego Warszawa. Przyjechałam do Warszawy na wakacje, by poczuć przytłoczenie, nie znając tego słowa. Na pewno go wtedy nie znałam.
Warszawa. Na zmianę zachwycałam i dziwiłam się wszystkiemu, przestrzeniom, dźwiękom i hałasom. Uciekałam światełkom, migającym obrazkom, machinom, które trzeba obsłużyć, guzikom, które trzeba wcisnąć, by gdzieś wsiąść wysiąść lub otworzyć okno. W powietrzu unosiła się kakofonia klaksonów, pstryknięć, brzdęków. A ja nie lubiłam brzdęków. Nie lubiłam elektroniki. Po prostu.
Nie lubiłam włączać, przełączać, obsługiwać, znać się. Zamiast komputera maszyna do pisania, zamiast lampy świeca, zamiast auta dorożka… albo dynia, marzyłam sobie. Czy tak było naprawdę? Nie wiem. Może to tylko wymówka, zgrabniejsze wyjaśnienie tego, że tak naprawdę miałam chorobę lokomocyjną, samochody oglądałam z bezpiecznej odległości, a komputer dzieliłam na pół ze starszym bratem. I chciałam być księżniczką. To wyjaśnia dynię. Tak trochę. Świece paliliśmy tylko w czasie burzy, kiedy zgasło światło. Bo kiedyś gasło. Dzisiaj w wielu oknach nieprzerwanie coś się świeci. Bloki nie sypiają.
A tutaj? Przyjechałam do Warszawy i postęp technologiczny był wszędzie. Zakradał się przez uszy, przez buczenie ekspresu, przez szept bramy wjazdowej, zdalnie otwieranej pilotem. U nas tego nie było. Przytłoczenie to dobre słowo.
Dziwiłam się gąszczom samochodów, ulicom pędzącym donikąd, splątanym labiryntom blokowisk. Niewiele stamtąd pamiętam. Łazienki, centra handlowe, zamknięte osiedle, pawie, pasmanterię, market. Pierwszą cyfrówkę, którą trzymałam wtedy w rękach. Bo w końcu dałam się namówić.
Nie byłam z małego miasta. Nie byłam z dużego. Jednak w zasięgu ręki zawsze miałam przestrzeń, inną niż ta betonowa, spowita szkłem i szarością. Dwie piosenki od domu miałam łąki i pola, cztery piosenki dalej ścieżkę, dziewięć piosenek zajmowała mi droga do lasu. Gdy byłam mała, lubiłam śpiewać. Bardziej niż teraz. I bardziej niż teraz lubiłam spacery. Nadal lubię. Ale jakoś inaczej.
Miałam dziesięć lat, kiedy po raz pierwszy trzymałam w rękach prawdziwy aparat. Tak wtedy o nim myślałam. Prawdziwy. Taki, który rozmywa tło, wydobywa obiekty na pierwszy plan, tworzy obrazy ostrzejsze niż ostre bywają krawędzie potłuczonego lustra, przynoszącego pecha lub nieprzynoszącego nic, jeśli się w to nie wierzy. Nie wiem, czy to porównanie cokolwiek oddaje. I wtedy też nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, że ten zachwyt może coś znaczyć, że będzie wracał, jak bumerang lub lessie, co roku, co roku własnymi ścieżkami.
